Poturbowany w ostatnich czasach Air Berlin ma nowego szefa i nadzieję, że wydostanie się z kłopotów ekonomicznych. Główny udziałowiec Etihad daje nowemu szefowi wolna rękę.
Nie można powiedzieć, że Air Berlin nie próbuje wyjść w ostatnim czasie z ogromnych ekonomicznych opresji różnymi sposobami. Zmieniają się szefowie i po założycielu drugich, co do wielkości linii niemieckich Joachimie Hunoldzie, próbował firmę ratować Hartmut Mehdorn. Nie pomógł też później wiedeński humor i tzw. austriacki bajer Wolfganga Schauera. Teraz właściciele stawiają na jedna kartę – akcję ratowania Air Berlin od lutego ma poprowadzić były manager Lufthansy Stefan Pichler. Jego nazwisko wzbudza emocje wśród fachowców, bo miał on doprowadzić dziesięć lat temu biuro podróży Thomas Cook, którego współwłaścicielami była Lufthansa, Karstadt i Quelle do ogromnych turbulencji finansowych, co było przyczyna zwolnienia go z funkcji prezesa tego koncernu turystycznego. Zwolennicy jego kandydatury podkreślają, że miał ogromne osiągnięcia, jako szef sprzedaży w Lufthansie a w ostatnich latach zagranicą doprowadził do uzyskania wysokich zysków zarządzając arabskimi liniami lotniczymi Jazeera Airways. Nowy szef zdecydowanie nie zacznie od redukcji floty łatającej a jak twierdzą wtajemniczeni, – ale od wdrożenia jasnego i klarownego modelu biznesowego. W obecnym hybrydowym modelu z elementami linii wakacyjnej, lowcostowej i regularnej nie ma AB żadnych szans na przetrwanie. Jeżeli proces uzdrowienia Air Berlin przez jej nowego szefa Stefana Pichlera się nie uda, i nadal linia jak dotychczas będzie przynosiła straty, zapewne wycofa się główny udziałowiec, czyli Etihad, co dla linii berlińskiej będzie oznaczało wyrok śmierci.